Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

znowu bogate maski, będą mogły szaleć, kusić go i zwodzić dawnym omamieniem. Robiło to potrochu wrażenie żałosne, ale zarazem napełniało otuchą, a nawet działało rozweselająco. Kret cieszył się, że mu się podoba świat bez dekoracyj, zakrzepły, odarty z ozdób. Dotarł aż do nagich kości ziemi, a te były proste, silne i piękne. Nie tęsknił za ciepłą koniczyną ani za igraszkami plonujących traw; nie odczuwał braku zasłony żywopłotów, ani potrzeby falistych draperii brzóz i wiązów. Pełen otuchy, dążył ku Puszczy, która rysowała się przed nim cicha i groźna, niby czarna rafa na spokojnym, południowym morzu.
Gdy Kret wszedł do Puszczy nie dostrzegł nic coby go mogło zaniepokoić. Gałązki trzeszczały mu pod łapkami, potykał się o pnie, grzyby rosnące na pieńkach przypominały mu karykatury, zastanawiał się przez chwilę nad ich podobieństwem do czegoś dobrze znanego a dalekiego, ale to wszystko razem było raczej zabawne i podniecające. Mamiło go i wciągało coraz głębiej w las, aż wreszcie dotarł tam, dokąd dochodziło tylko mroczne światło, drzewa zbijały się w gąszcz, a przydrożne jamy wykrzywiały się na niego nieprzyjemnie.
Zrobiło się bardzo cicho, mrok zapadał szybko i nieubłaganie, gromadził się przed Kretem i za nim, a światło zdawało się opadać jak wezbrane wody.
A potem zaczęły pokazywać się twarze.
Pierwszy raz wydało się Kretowi, że widzi niewy-