Strona:Klemens Junosza-Buda na karczunku.pdf/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Dreszcz nim wstrząsnął, zapiął palto pod szyję, podniósł kołnierz, spojrzał dokoła.
Znajdował się o milę drogi od domu, dzień już się zrobił zupełny, od wschodu światło słoneczne czerwone, jak krew, przebijało się przez białawe obłoczki, rozlewające na szerokiej przestrzeni nieba jakby łunę pożarną; wiatr chłodny pociągał z oddali; z siedzib ludzkich wznosiły się słupy dymu, zwijając się w fantastyczne kłęby, skręty i zagięcia. Na polach, na łąkach, pusto było, na gościńcu ani żywego ducha.
Niedaleko folwarku dopiero, na drodze, ukazał się jakiś człowiek. Szedł on szybko, podpierając się kijem, ubrany w krótki kożuszek, buty z cholewami, na głowie miał okrągłą barankową czapeczkę.
Pieszy z jeźdźcem spotkali się niedaleko figury. Pieszy rzekł:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — i nie czekając odpowiedzi zawołał: — Adamek!
Jeździec zatrzymał konia, spojrzał na mówiącego i odpowiedział z naciskiem:
— Jeżeli mnie oczy nie mylą, to pan Jan?