Strona:Klemens Junosza-Buda na karczunku.pdf/95

Ta strona została uwierzytelniona.

się niebo zarumieniło na wschodzie, matka odprowadziła syna na wieś, do figury, tam ucałowała go i pobłogosławiła na drogę.
Chłopak poszedł wprost przed siebie, poszedł śmiałym, równym krokiem, a matka uklękła u stóp krzyża i długo, serdecznie modliła się na intencyę, aby Bóg jedynaka jej strzegł i od wszelkich złych przygód ratował.
Trzy lata od tego czasu minęło, samej jednej kobiecie smutno było, ale pocieszała ją Hania.
Ona umiała tak mile przemówić, rozweselić, zabawić, że na bladych ustach staruszki nieraz pokazywał się uśmiech, że zapominała na chwilę o swem osamotnieniu sierocem.
Widząc Hanię obok siebie, Józefowa miewała zwykle złudzenie, że i jej Jaś niedaleko się znajduje; że tylko patrzeć, kiedy wejdzie uśmiechnięty, wesoły, i uboga stancyjka napełni się zaraz gwarem wesołości młodzieńczej. Oczywiście złudzenie szybko mijało.
Bardziej realną, rzeczywistą pociechę stanowiły listy od syna.