Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak się zdaje przynajmniej. Jutro będę napewno wiedział. Jeżeli wola, dowiedz się pan pojutrze.
Człowiekowi, który pragnie pracować, a robić co nie ma, czas wydaje się ogromnie długim. Wlecze się w sposób nieznośny, godzina każda dniem, dzień rokiem się wydaje. W takiem właśnie położeniu był Kwiatkowski; w domu siedzieć nie mógł, bo zdawało mu się, że czas napróżno trwoni; wyszedłszy na miasto, nie wiedział dokąd się udać i w którą stronę zwrócić. I znów sobie wyrzucał, że buty drze napróżno, że się włóczy i we włóczędze tej przyjemności szuka. W domu żona zchorowana i zmartwiona, pociechy żadnej i otuchy dać mu nie mogła. Mania całe dnie u pani Zofii przepędzała, Edzio przesiadywał wciąż w szkole, a dwoje dzieci młodszych bawiło się i hałasowało w najlepsze, nie mając pojęcia o tem, że za kilka miesięcy może zabraknąć tego warszawskiego chleba, który im tak bardzo smakuje.
Wyszedłszy na ulicę zazdrościł Kwiatkowski wszystkim, których spotkał: robotnikom spieszącym do fabryki, dorożkarzom, posłańcom, woźnicom piwowarskim, piekarskim, rzeźnikom, nie mówiąc już o tych panach, co z tekami papierów pełnemi do biur i do sądów dążyli. Zazdrościł nawet stróżom, zamiatającym ulicę, ci bowiem wiedzieli przynajmniej, co przez cały dzień robić będą; wiedzieli, że od świtu do nocy robota ich czeka, że nawet i w nocy spać im nie dadzą, ale też nie mieli powodu kłopotać się o dach nad głową, o pożywienie i ubranie dla siebie i dzieci.