Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Dla czegożby i on sam nie mógł takim zostać, choćby jako posłaniec na rogu ulicy stanąć, przecież uczciwa praca nie hańbi, a skoro zdrowie służy, to nad czem się namyślać. Dowiedział się do kogo udać się trzeba, ile kaucyi złożyć i postanowił pójść zapisać się bezwłocznie. Tylko żona, czy jej to nie będzie zbyt przykre? Wstrzyma się jeszcze przez trzy dni, jedynie przez trzy dni, nie dłużej, jeżeli się w tym czasie coś trafi, dobrze, jeżeli nie — czekać nie sposób. Postanowił rozmówić się z Manią, ona prędzej matkę do tego przygotuje, ona ją z koniecznością pogodzi. Właściwie o cóż idzie, o uprzedzenie, o przesąd...
Istotnie jest to przesąd.
Tylu ludzi przejeżdża, tylu przechodzi, roi się tego po ulicach, jak mrowia, a każdy biegnie, spieszy się i dzień dla takich przechodzi szybko, nawet się zbyt krótkim wydaje.
Szczęśliwi.
Wiedzą co robić z czasem i spokojni są o jutro.
W jednej ze swych wycieczek na miasto, spotkał Kwiatkowski węglarza.
Były pryncypał biegł zafrasowany, spieszył się. Ujrzawszy Kwiatkowskiego, nie mógł się od okrzyku radości powstrzymać.
— A to wybornie, że pana spotykam, masz pan trochę czasu?
— Wiadomo panu, że mam go aż za dużo.
— Panie! skręt na mnie taki, że mało nie zginę. Do magistratu mnie wzywają, węgle na kolei mam odebrać, weterynarza sprowadzić, bo