Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/105

Ta strona została uwierzytelniona.

jednego z moich koni djabli biorą, a z ludzi został tylko parobek, ma się rozumieć sam, i naturalnie co utarguje, to utopi w własnej kieszeni, a potem w szynku na rogu, albo też odrazu w szynku, do kieszeni wcale nie kładąc. Znam ja panie tych łotrów, wszystko to jednej matki dzieci...
— A cóż ja na to poradzę?
— Właśnie pan... Zmiłuj się, panie Kwiatkowski, idź do składu, posiedź za mnie parę godzin, przypilnuj, poratuj, bardzo proszę.
— Ależ bez proszenia pójdę, — mam siedzieć z założonemi rękami, to lepiej, że się komu na coś przydam.
— Już ja wynagrodzę pańską fatygę.
— Bagatelna rzecz, mogę i przez grzeczność, nie żądając wynagrodzenia.
— Bo widzi pan, ten stary cygan nie przyszedł dziś wcale.
— O kim pan mówisz?
— Ah, ten pański przyjaciel, pan Herman. Podjął się z własnej woli, że będzie pana do czasu zastępował, ale jemu tak się chce siedzieć i pracować, jak mnie tańczyć... On woli geszefciki różne na mieście obrabiać.
— Cóż pan Herman ma do pańskiego składu? Nie rozumiem.
— Ah, nieszczęście, wolałbym go nigdy w życiu nie widzieć, dość że ma. Dużoby o tem mówić.
— No to idź pan, ja wyręczę.
— Dziękuję, dziękuję... Pojęcia nie masz, ja-