Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/109

Ta strona została uwierzytelniona.

powozików, przechodnie otulali się w szale i podnosili kołnierze futer.
Rankiem przed godziną 8-mą pan Herman przechadzał się po ulicy Hożej w towarzystwie młodego, elegancko ubranego człowieka. Kołnierz od futrzanej algierki postawił do góry, z obawy, żeby nie być poznanym, na oczach miał szkła ciemniejsze jeszcze niż zazwyczaj, a przytem tak manewrował parasolem, żeby go ten nie od deszczu, lecz od spojrzeń niepożądanych osłaniał. Chodzili z kwadrans tam i napowrót po chodniku; młody zaczynał się niecierpliwić.
— Panie — rzekł — zdaje mi się, że mnie manisz, że to wszystko, co mi opowiedziałeś, jest wymysłem.
— Poczekajno pan jeszcze pięć, dziesięć minut, a wtenczas powiesz, czy mam słuszność czy nie. Ona drogi innej nie ma, przechodzić tędy musi, zobaczysz i wtenczas przekonasz się, czy jestem znawcą czy nie...
— Pamiętaj pan, dziesięć minut najwyżej, doprawdy, dzika idea, żeby się zaziębiać — dla czego?
— O tem, potem, kochany panie, — i ja się także zaziębiam i narażam na katar, co w moim wieku ani przyjemne, ani nawet bezpieczne nie jest — a jednak narażam się.
— Zapewne bezinteresownie — rzekł młody człowiek z ironią.
— Ja myślę — odparł jegomość w okularach, — w każdym razie życie moje trochę więcej warte, aniżeli pańska łaska.
— Drogo się cenisz, panie Herman.