Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj mi pan pokój, jestem zdenerwowany, odchodzę. Zobacz się pan ze mną kiedyindziej.
Rzekłszy to, kiwnął głową i szybko się oddalił.
Herman roześmiał się.
— Ha... zbudziło się w nim serce — mruczał do siebie — jacy oni wszyscy jednakowi. Robią łajdactwa, ale nie lubią, żeby sprawki ich właściwem mianem nazywano. Rozgniewał się o szczupaka... oburzył się... nic nie szkodzi? Za parę dni oburzenie przeminie i sam do mnie przyjdzie. Znam ja takich. Zakład trzymam, że jutro i pojutrze o tej samej godzinie będzie tu wydeptywał trotuary... Ha! ha! on nie jest szczupak.
Powlókł się do cukierni na zwykłe swe stanowisko obserwacyjne przy oknie. Patrzył na przechodzących, paląc cygaro i czytając gazetę.
W tym samym czasie przechodziła przez ulicę mała zgrabna osóbka; jedną ręką trzymała parasol, drugą unosiła cokolwiek sukienkę, co pozwalało widzieć drobne jej nóżki, obute w wysokie eleganckie buciki. Osóbka ta szła bardzo szybko, widocznie spieszyła, aby coprędzej dostać się do domu, bo przykry wiatr marcowy nie żartem szczypał jej białą, cokolwiek zarumienioną twarzyczkę.
O kilka kroków przed nią szedł młody człowiek w lekkiem futrze, w kapeluszu, nasuniętym na oczy. Zamyślony był tak dalece, że nie zauważył, jak młoda osóbka zrównała się z nim i obejrzał się dopiero wtedy, gdy się odezwała do niego: