Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bierz pan parasol i podaj mi rękę, panie Zygmuncie.
— Ah, panna Wanda, dzień dobry... co panią wypędziło na ulicę podczas takiej niepogody?
— Sprawunki; odesłałam już do domu z dziesięć paczek, wydałam masę pieniędzy, a teraz powracam... Spodziewam się, że nie dasz mi pan dźwigać parasola i odprowadzisz do domu.
— Cóż za pytanie! Rad jestem, że mnie to szczęście spotyka.
— Pańskie szczęście jest od jakiegoś czasu niemożliwe.
— Co pani mówi?
— Wzdycha, jęczy, płacze, zmizerniała.
— Panna Marya?
— Przecie nie ja, ja nigdy nie wzdycham i nie płaczę, chociaż powodów do tego mam więcej, aniżeli wam się zdaje.
— Cóż to pani dolega?
Spojrzała mu wprost w oczy i uśmiechnęła się, pokazując drobne białe ząbki.
— Jakiś pan ciekawy?! alem ja do zwierzeń nie skłonna i nie powiem nic. Dla czego się pan o Manię nie pytasz?
— Życzyła pani sobie być odprowadzoną do samego domu...
— Więc?
— Odprowadzę i może mi będzie wolno odpocząć trochę u państwa.
— I Manię zobaczyć.
— Jeżeli jest widzialna...
— Wyborna myśl! Spieszmy więc, bo każda