Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/120

Ta strona została uwierzytelniona.

przyszła znów do nas. Podług mego zdania — powinien ją ubierać sztukator, oblepić gipsem i wymodelować figurę, bo ta, którą ma, jest niemożliwa... Czy nie prawda? Wolałabym robić stanik dla pieca, aniżeli dla niej, bo piec nie grymasiłby przynajmniej... Otóż powiedział Zygmunt, że dla twojego ojca ma obietnicę.
Mania zarumieniła się, jak wiśnia.
— Wandziu, co ty mówisz! — zawołała — czy to naprawdę? Powiedz mi.
Wanda pochyliła się do niej do ucha.
— Tylko proszę cię udawaj, że o niczem nie wiesz, bo Zygmunt wstydzi się przyznać do tego, że jakieś starania porobił. Nie dziękuj mu. Jest to obietnica, ale bardzo pewna. No przypatrz się tylko, co to za szkaradny materyał na mojej sukni, a mówiłam mamie, że nic nie wart. Trzy krople deszczu i już plama. Wszak plama?
— Plama, ale cóż pan Zygmunt?
— Nie wypierze się, próżna rzecz... a tak drogo kosztuje; pojęcia nie masz, jakie to oszukaństwo we wszystkiem.
— Moja Wandziu...
— Trzeba będzie oddać do farby, tembardziej, że kolor ten jest niemożliwy.
— Ale...
— Nie cierpię tego koloru i drugi raz nie dam się na niego namówić, chyba, że będzie bardzo modny... Otóż Zygmunt powiada, że można liczyć na pewno, tylko trochę cierpliwości. Niedaj mu poznać, że wiesz, bo on taki dziecinny... Szkoda sukni, ktoby się spodziewał, że taka plamista.