Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— W takich tarapatach, panie, koń straciłby zdrowie, nie tylko człowiek.
— No, przecież ten, którego zastępuję w tej chwili w gorszych się opałach znajduje, a jednak zdrowia nie stracił. Wygląda doskonale, humor ma dobry... Jabym tego nie potrafił, zamartwiłbym się na śmierć, a on nie bierze do serca, owszem wesół jest.!.
— Cóż go u licha tak cieszy?
— Powiada, że z tym lichwiarzem, który go gnębi, obrachunek zrobi.
— Rzecz prosta, interesa pieniężne zazwyczaj obrachunkiem się kończą, ale przecież to nie powód do radości.
— Kiedy on inaczej to rozumie. On powiada, że jak swego wierzyciela spotka, to nie pytając, czy to plac, czy ulica, czy na osobności, czy wobec tysiąca ludzi, zbije go na kwaśne jabłko. Ja mu odradzam, ale on jest do tego stopnia zawzięty, że słuchać nie chce... Wie pan co — dodał po chwili — pan jego dawnym przyjacielem jesteś, on ma do pana zaufanie...
— Więc cóż ztąd?
— Wyperswaduj mu pan, żeby tego nie czynił... po co się człowiek ma narażać, wszak prawda?
— No, zapewne, ale ja się w te sprawy mięszać nie chcę, niech postąpi jak mu się podoba. Nawarzy piwa, to je musi sam wypić. Powiedzże mi pan, kiedy on wraca?
Kwiatkowski spojrzał na zegarek.
— Zdaje się, że dziś — odrzekł — nie twierdzę