Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/132

Ta strona została uwierzytelniona.

garstkę i dorożkarzowi je zaniósł; powróciwszy rzucił się na wytartą zniszczoną kanapę i milczał. Po upływie dziesięciu minut dopiero, zerwał się nagle i przed Kwiatkowskim stanął.
— Nie pytasz mnie pan o podróż — rzekł.
— Widzę, że jesteś pan wzburzony i czekam aż się uspokoisz.
— Przedziwne usposobienie, a jednak mam przekonanie, że pan życzliwy mi jesteś.
— O niezawodnie... Właśnie radbym bardzo wiedzieć, jak się udało z ciotką?
— Taką ciotkę tylko na parawan przylepić, szkoda drogi i zachodu!
— Nie chciała dać pieniędzy?
— Ale owszem, chciała z całego serca... Prosiła, żebym wziął ile tylko potrzeba.
— A więc?
— I złość bierze i śmiech, jak o tem pomyślę. Straciłem tydzień czasu napróżno i co tylko miałem, tom wydał. Dość, że mi na dorożkę zabrakło, a bilet na kolej za pożyczane pieniądze kupiłem. Ładny interes... co? Żebym był wiedział, omijałbym tamte miejsca o sto mil. Wyobraź pan sobie, tydzień temu wyjechałem z Warszawy; bardzo pięknie, na drugi dzień byłem na miejscu. Miasteczko, jak miasteczko, kury chodzą po rynku, żydów zatrzęsienie. Ciotka na uboczu mieszka, ma swój domek z ogrodami, porządna posesyjka. Dochód z tego prawie żaden, ale mieszkanie darmo, warzywa, owoce, krówkę można utrzymać. Prócz tego ciotka miała kilka