Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/135

Ta strona została uwierzytelniona.

obraca, że powierzyłam mu swój grosz wdowi. Ja się tłomaczę: ciociu, zkądże ja o tem mogłem wiedzieć, dopieroco przyjechałem, nie widzieliśmy się tak dawno. Przecież się uspokoiła. Do obiadu i po obiedzie, do samego wieczora płakała, opowiadała, jadła, bo apetyt jakoś jej służył i znowu płakała. Koniec końcem, mogłem przecie wymiarkować, co się stało.
— Oszust jakiś widocznie.
— Kawalarz! Nie był to dzierżawca, tylko subdzierżawca, inwentarz miał zajęty przez właściciela, lada dzień wyrzucić go mieli i wziął ciotkę na małżeństwo, jak rybę na wędkę. — Zwyczajna historya. Piszczał, że nie ma dzierżawy czem zapłacić, że się potrzebuje urządzić, ta mu dała listy do zmiany, a on drapnął, Więc ciotka do mnie w prośbę, żebym go dogonił, pieniądze odebrał, a jak odbiorę, żebym sobie wziął z nich, ile mi potrzeba.
— I goniłeś go pan?
— A jakże, tego samego dnia zasiągnąłem wiadomości od żydów i puściłem się w pogoń. Nie tyle dla siebie to robiłem, ile dla ciotki. Nie szczędziłem pieniędzy, ani fatygi. Chłop się dobrze urządził, nie uciekał koleją, ale zwykłą drogą, od wioski do wioski ku granicy, ja za nim wciąż.
Na granicy dowiedziałem się, że przejechał bez trudności, miał formalny paszport, więc go nikt nie zatrzymywał. No i na tem się moje poszukiwania skończyły. Dałem znać do policyi, ale kto go złapie? Przycupnie gdzie w jakim zakątku i będzie siedział spokojnie. Powróciłem