Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/138

Ta strona została uwierzytelniona.

steczku istotnie przykro. Sprzedawszy, weźmie pieniądze i sprowadzi się do Warszawy, założymy duży skład, co się nazywa duży, do współki. Co pan o tem myśli?
— Dobrzeby to było.
— Ma się rozumieć, pan będziesz magazynierem, kasyerem, całym gospodarzem, a ja na mieście znów, jak wypadnie na kolej pójść — pójdę, o gospody się postarać, to postaram, wszystko zrobię, jak należy, porządnie.
— Wszelako trzeba na to czekać.
— Czekać albo nie czekać... ciotce pilno, ona wszystkie sprężyny poruszy, żeby przyspieszyć sprzedaż. No, co pan dziś wieczorem robisz?
— Jak zwykle do domu pójdę.
— Hm... szczęśliwy z pana człowiek.
— Dla czego?
— Masz pan dom; ja bo sam jestem, samotnik.
— A dla czegoż pan do nas nie zajrzy. Wystawnie gości przyjmować nie mamy czem, ale zapraszamy szczerze; chleb z solą a z dobrą wolą, czem chata bogata, tem rada. Teraz tembardziej, skoro się wykryło, że skuzynowani jesteśmy, trzeba żebyś pan rodzinę moją poznał.
— Dobrze, z przyjemnością przyjdę kiedy.
— Pocóż odkładać, przyjdź pan dziś.
Węglarz chwilkę pomyślał i rzekł:
— No to dobrze, korzystam z zaproszenia i przyjdę około ósmej.
Zapłacił Kwiatkowskiemu za tydzień zastępstwa i prosił, żeby nazajutrz też przyszedł.
— Bo widzisz pan — mówił — ja lataniny tyle