Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wstąpiłem na chwilkę i bardzo żałuję, żem pani tam nie zastał.
— A to dla czego?
— Byłbym panią do domu odprowadził.
— Dziękuję bardzo, mieszkam tak blizko, że chodzę zwykle sama.
— Przepraszam, nie sądziłem, że panią tem obrażę.
— Ale cóż znowu! Panie Zygmuncie! zkąd taki wniosek?
— Zdawało mi się... Wielka szkoda, że się państwo sprowadzili do Warszawy na jesieni.
— Tak wypadło.
— Warszawa jest brzydka w jesieni i zimie, a pani przybyłej ze wsi, jeszcze się pewnie brzydszą wydała, niż nam stale tu zamieszkałym.
— Ma pan słuszność, wieś jest o wiele ładniejsza w moich oczach.
— Niech mi pani wierzy, że latem i tu u nas nie brzydko. Ludzie zamożni, lub udający zamożnych, uciekają z miasta na czas lata, bądź za granicę, bądź na wieś, dla tych jednak, którzy z powodu obowiązkowych zajęć wydalać się nie mogą, Warszawa nie jest tak straszną. Są ładne ogrody, są okolice, można sobie w święto robić wycieczki, wyjeżdżać rano, wracać nad wieczorem, statkiem parowym, lub koleją żelazną... Panna Wanda już marzy o takiej wycieczce.
— Mówiła mi, że aby tylko wiosna nadeszła, urządzimy majówkę.
— Pani także należeć będzie?
— Jeżeli tylko będę mogła.