Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/154

Ta strona została uwierzytelniona.

trzeba było wyprzedawać się, zastawiać. Eh, panie kochany, znam ja to.
— Ciężko.
— Oj ciężko, to prawda, ale nadziei nigdy nie trzeba tracić, są dobrzy ludzie...
— Jakoś nie mam do nich szczęścia.
— Niegrzesz pan, ludzie o panu myślą...
— A no, może i myślą, ale ja ostatkami już gonię i do dalszej walki sił nie mam.
— Cierpliwości, cierpliwości...
— Powtarzam to sobie od pół roku, ale nareszcie rozpacz już ogarnia. Czego żądam? nie jałmużny, ale pracy... Chcę tego tylko, co ma stróż, tragarz, wyrobnik, żadnej roboty się nie powstydzę, każdą chętnie wykonam.
— Ba! tylko pracy!
— Sądzisz pan, że...
— Nic nie sądzę... mówię tylko, że tysiące ludzi znajduje się w pańskiem położeniu i że ostatecznie nie masz pan jeszcze czego rozpaczać — bywa gorzej.
— Nie wiem.
— Ja panu mówię. Chodźmy do cukierni.
Weszli. Herman znalazł wolny stolik w kąciku na osobności, gdzie można było mówić swobodnie.
— No — rzekł co tam, panie kochany, odrzućmy troski na bok, a na rozweselenie, tak sobie oto, naprzykład ponczyku...
— Dziękuję panu bardzo.
— Ale co tam, między przyjaciółmi nie powinny istnieć odrzucania.