Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nadużywasz praw kuzynki.
— Czy zazdrość przez ciebie przemawia?
— O Wandziu, dajże pokój.
— Jeżeli zazdrość to nieuzasadniona; moje serce jest od pana Zygmunta bardzo, bardzo daleko... Ten do którego ono należy...
— Ah! więc należy do kogoś?
— Bardzo naturalnie. Dla czegóż miałabym się odróżniać od innych, wolno wam kochać, wolno i mnie. Nie czas jeszcze o tem mówić.
Pani Zofia długo nie wracała. Panny zniecierpliwione spoglądały na zegar, skracając sobie czas robotą i rozmową, nareszcie po upływie dwóch godzin, dzwonek brzęknął w przedpokoju.
Wanda wybiegła do matki z krzykiem.
— Cóż, mamo, zostaje?
— Nie... nie może.
— Ah! jaka szkoda, ja się chyba zamartwię!
— Cóż robić, moje dzieci, biedni ludzie woli swojej nie mają i muszą postępować tak, jak tego konieczność wymaga. Rozmawiałam długo z panią Kwiatkowską, zupełnie szczerze i serdecznie, a wierz mi, że jakkolwiek ja i ty bardzo Manię kochamy, jednak matka kocha ją jeszcze więcej, a skoro ona powiada, że tak być musi, nasz głos niema już żadnego znaczenia. Idź więc, Maniu, do nowego obowiązku. Kochaj nas i nie wyrzucaj z pamięci, miej zawsze na myśli, że kiedykolwiek tu przyjdziesz, zawsze znajdziesz pracę, a przedewszystkiem życzliwe, szczerze ci oddane serca. Nie zatrzymuję cię już dłużej, idź, matka na ciebie czeka. Bądź zdrowa,