Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/23

Ta strona została uwierzytelniona.

mieli przyjechać dziś wszyscy, czyżbym źle list przeczytał? Nie, widocznie stało się coś, wypadek czy nieszczęście...
Gdy się tak zastanawiał, usłyszał za sobą szybkie kroki i nagle uczuł, że go ktoś z jednej i z drugiej strony za ręce chwyta. Obejrzał się.
— To my, to my ojczulku! zabrzmiał głos młodej, wysmukłej dziewczyny — to my, ja z Edziem.
— Jak się macie, niechże was uściskam, a gdzież matka, a gdzie tamci?
— Myśmy tylko przyjechali we dwoje, proszę ojca; ja, żeby nowe nasze gospodarstwo urządzić, Edzio, w nadziei, że się do szkół dostanie, mama przyjechać nie może.
— Czy chora? mówcie no prawdę. Wiecie, że najbardziej nie lubię niepewności.
— Nie ojczulku, mama nie jest chora.
— Czy nie kłamiesz, Maniu naumyślnie, żeby mi przykrości oszczędzić?
— Najszczerszą prawdę mówię.
— Więc dla czegoż nie przyjechała?
— A, proszę ojca — odezwał się chłopiec — jakże? Nasze sprzęty, krowy, konika, bryczkę, chcieli kupić za bezcen, za darmo. Mama płakała i myśmy także płakali, ale wreszcie mama powiada: nie, nie pojadę, przeczekam, może znajdę nabywców. Nie sposób tak marnować. Niech Mania z Edziem dąży do Warszawy, a ja sprzedażą się zajmę. To są słowa mamy i oto jesteśmy.
— Dobrze, moje dzieci, jedźmy do domu. Macie z sobą jakie pakunki?