Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/25

Ta strona została uwierzytelniona.

A tych ludzi tak dużo! Biegną, popychają się spieszą, jeden drugiego wyprzedza, a im dalej w miasto, tem ich więcej. Tyle ludzi, tyle domów, tyle ulic, las istny; tylko nie las spokojny, cichy, szemrzący łagodnie, lecz przeciwnie pełen gorączkowego, szalonego ruchu i życia.
Po co ci ludzie tak spieszą? Za czem gonią? Dokąd biegną, jeden na drugiego nie zważając.
Ten ruch dziwną jakąś trwogą napełniał dziewczynę, osamotniona się czuła w tłumie i gdyby nie obecność ojca, rozpłakałaby się z pewnością.
Na chłopca widok Warszawy zupełnie inne zrobił wrażenie, rozglądał się z ciekawością i dorożkarza pytaniami zasypywał.
— Kawaler snać pierwszy raz tutaj? — zapytał dryndziarz.
— Pierwszy.
— Zaraz znać. Tak się kawaler mostowi przygląda, jak gdyby nigdy mostu nie widział?
— Takiego nie widziałem, śliczny most!
— Jak most; lepsza ulica, bo przez te psie tramwaje noga za nogą trzeba jechać.
— Co to za tramwaje?
— A te wagony, co po szynach idą. Kto je wymyślił, bodaj z piekła nie wyjrzał.
— Dla czego przeklinacie?
— Ma się rozumieć. Było dorożkarzom niegdyś dobrze; mieli chleb dla siebie i owies dla koni, jeździli po kawalersku, zarabiali i sporo zarabiali; aż ci przyszli jakieś szwaby, wymyślili tramwaje; biorą pasażerów jak śledzie w beczkę.