Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— Są place za miastem, są ogrody publiczne, nawet bardzo ładne ogrody.
— A to dobrze, to bardzo dobrze, zaraz od jutra zacznę tych ogrodów szukać.
— Nie wiem jeszcze jak się jutro urządzimy, ale zdaje mi się, że najpierw wypadnie szkoły poszukać.
— To prawda — odrzekł z westchnieniem.
— Martwi cię to?
— O nie — owszem, pragnę zacząć się uczyć jak najprędzej. Mama mówi, że gdy ukończę edukacyę, to będę mógł rodzicom dopomagać i Mania to samo powiada. Owszem, niech mnie ojciec jutro do szkoły odda. Do ogrodu wybiorę się w święto.
Ojciec nie odpowiedział. Jutro chłopca do szkoły nie zaprowadzi, gdyż ma co innego na głowie; do biura kolejowego ma pójść, do naczelnika z listem polecającym. Już się od trzech dni o audyencyę dobija, ale jakoś zawsze niefortunnie trafia. To pan naczelnik wyjechał na miasto, to poszedł z papierami do dyrekcyi, to zajęty, to ma kogoś u siebie.
Trudno, kto jest na wysokiem stanowisku, temu każda minuta droga.
W szeregu innych suplikantów, ojciec Edzia wyczekiwał po kilka godzin dziennie i wyczekiwał napróżno, nie tracąc wszakże nadziei, że kiedyś drzwi gabinetu dygnitarza otworzą się przecie.
Jakoż istotnie, na drugi dzień po przybyciu Mani i Edzia do Warszawy, otworzyły się one. Pan naczelnik siedział przy ogromnem biurku,