Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/48

Ta strona została uwierzytelniona.

Przybywszy do Warszawy, ujrzawszy tak wiele naraz obcych twarzy, uczuła pewną trwogę, obawę jakąś, lecz po kilku dniach pobytu, gdy się rozpatrzyła trochę, obawa zniknęła. Ludzie są jak ludzie, tacy w dużem mieście, jak i na wsi. Stróż domu, chłop ze wsi, wyraża się po mazursku, żona jego istna wiejska babina, szewc na dole, jakby rodzony brat tego, co w miasteczku buty szył; jejmość co sklepik trzyma, pisz, maluj, wiejska klucznica. Taka sama zakłopotana, kłótliwa, uganiająca się od świtu do nocy za robotą, za dziećmi.
Lokatorów bogatych, co zajmują mieszkania frontowe, Mania nie zna, nigdy ich na podwórku nie widać; wchodzą po marmurowych schodach, przykrytych szerokim chodnikiem, niekiedy przyjeżdżają do nich goście karetami... wynajętemi podobno; ale zna lokatorów z oficyn ubogich, zapracowanych, lecz wesołych i bawiących się przy święcie.
Coś ją ciągnie do tych ludzi, gnieżdżących się w ciasnych lokalach, do tych ludzi, co równo ze świtem wstają i do roboty idą, co późną nocą do domu wracają z fabryk, kantorów, drukarni.
W tej samej oficynie, na tem samem piętrze co Kwiatkowski, mieszkała rodzina. Mąż chodzi do fabryki na Solec, żona ma w domu maszynę i robi trykotaże do sklepu, prowadzi gospodarstwo domowe i wychowuje dwie córeczki, pięcio- i trzyletnią.
Z tą sąsiadką Mania zapoznała się od razu, bez żadnych trudności; młoda kobieta chętnie jej