Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/50

Ta strona została uwierzytelniona.

O ósmej ktoś zadzwonił, Edzio drzwi otworzył, ale szybko się cofnął; ojciec nie sam powrócił, lecz gościa przyprowadził z sobą.
— Maniu — rzekł, wskazując przybyłego, — oto mój znajomy pan Herman.
— Do usług panny Maryi; jestem szczęśliwy, że mogę panią poznać. Ojca pani mam honor znać od kilku dni, sądzę jednak, że znajomość będzie długotrwałą.
— Przedewszystkiem dzieci — rzekł Kwiatkowski — podziękujcie panu.
— O, bardzo proszę — przerwał siwy jegomość, nie ma za co, bagatelka!
— Dzięki panu Hermanowi — ciągnął Kwiatkowski — mam od pierwszego posadę.
— Posadę! ojciec ma posadę! ach jak to dobrze — zawołał Edzio.
— Posadę w składzie węgli kamiennych.
— Ależ, panie dobrodzieju, przerwał stary jegomość, jest też o czem mówić. Muszę objaśnić dodał, do Mani się zwracając, że to wcale nie posada, tylko tymczasowe zajęcie, zanim czegoś lepszego nie wyszukamy.
— Zawsze jest coś, punkt oparcia.
Usiedli przy stole i Herman z poza niebieskich okularów, świderkowatemi oczami bacznie się Mani przypatrywał, wzroku z niej prawie nie spuszczał, a dziewczyna istotnie była ładna.
Miała regularne rysy twarzy, oczy w prześlicznej oprawie, duże, bystre, żywe, zgrabną kibić, ręce małe, a cała jej postać tchnęła wdziękiem naturalności i prostoty.