Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/58

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiesz co, Maniu — rzekła Wanda — gdyż po paru tygodniach znajomości już sobie po imieniu mówiły — wiesz co, gdzie będziesz szukała jakiej pracy i zajęcia, przychodź tu do nas, nauczymy cię szycia i kroju, a później albo z nami zostaniesz, albo założysz sobie magazyn i będziesz panią co się zowie. Myślisz, że to źle? Przeciwnie, doskonale! Po trzy ruble od roboty sukni płacą, a kapelusze bardzo korzystna rzecz. Widzisz bo kwiaty popłacają tylko w sezonie, krawatami cała Warszawa zasypana, malowana porcelana śmiechu warta, bo prawie wszyscy na fajansie jadają, a sukien i kapeluszy zawsze potrzebują.
— Ale — moja droga, na własny magazyn trzeba pieniędzy, a ja ich nie mam i mieć nie będę...
— Spytaj się mamy, ile milionów na założenie pracowni wydała?
— O istotnie — wtrąciła pani Zofia — ogromnie dużo, dwie maszyny wzięłam na wypłaty, kupiłam manekin i zaprenumerowałam pismo z modami. Taki był początek; naturalnie później niejedno jeszcze trzeba było dokupić, mieszkanie wziąść większe, ale to już z dochodów.
— Nie namyślaj się Maniu — rzekła Wanda — będziemy razem pracowały, razem zabawimy się nieraz, ah! i jak jeszcze. Wiesz, że u nas bywa dużo osób.
— Naprawdę?
— O tak, bywają; głównie z kolei, koledzy ojca. Kilku młodych ludzi, pan Jan, pan Michał, pan Zygmunt. Ślicznie tańczy... Przekonasz się kiedy.