Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/70

Ta strona została uwierzytelniona.

cydowana była na naukę do magazynu pani Zofii uczęszczać.
Pan Herman skrzywił się, że propozycyę jego odrzucono, ale stosunków z Kwiatkowskim nie zrywał. Przychodził niekiedy do składu, a czasem i do mieszkania zaglądał.
Nie mógł sobie często tej przyjemności pozwalać, gdyż Mania wcale nie dwuznacznie okazywała mu niezadowolenie i pomimo upomnień ojca, antypatyi swojej ukryć nie mogła.
— Poczekaj, harda dziewczyno — mruczał stary jegomość — przyjdziesz ty na moje podwórko jeszcze — i uśmiechnął się przytem złośliwie.
W dzień urodzin Wandy, Kwiatkowski z Manią i Edziem wybrał się do sąsiadów.
Była godzina ósma wieczorem; w saloniku, zaimprowizowanym naprędce z pracowni strojów damskich, zebrała się już garstka osób. Przedewszystkiem były na stanowisku ciotki, gotowe na dany znak zasiąść do fortepianu i puścić w ruch kościste palce; było kilka pań starszych, panny «niczego», panny «tak sobie» i panny «ujdzie», oraz spora garstka młodzieży. Młodzież, którą się liczy, rozmawiała z pannami, ta zaś, co do rachunku nie wchodzi, stała we drzwiach, lub paliła papierosy po kątach, oczekując hasła rozpoczęcia tańców.
Wejście Mani zrobiło furorę. W skromnej sukience, pod samą szyję zapiętej, zarumieniona, z oczami spuszczonemi, wyglądała uroczo. Między młodzieżą rozszedł się jednomyślnie szmer uwielbienia, a starsze panie z kanapy mierzyły ją