Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/77

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystkie pary — zawołał dyrygent, — ale pani Zofia przeszkodziła mu.
— Proszę o małą przerwę — rzekła — podali przekąskę.
Ponieważ z powodu zamiany pracowni na salę balową, nie było z czego urządzić jadalni, więc wniesiono kilka stołów do sali i towarzystwo rozlokowało się jak mogło, młodzież usługiwała damom, a kierowała wszystkiem pani Zofia.
Zygmunt nie odstępował Mani na chwilę, usiadł przy niej i rozmawiał z wielkiem ożywieniem. Starsze panie, które uważały widocznie Zygmunta za dobrą partyę, spoglądały na młodą parę złośliwie.
— Widzi pani — mówiła jedna z nich do najbliższej sąsiadki — jak to pozory mylą. Zdawało się nam, że to zwyczajna prowincyonalna gąska — a tymczasem...
— Wytrawna kokietka.
— Patrz pani, jak się rumieni i oczy spuszcza.
— Co za bezczelność!
— A teraz, widzi pani, teraz patrzy na niego, ale jak patrzy! Musiała ze dwie godziny egzercytować się przed lustrem.
— Koniec świata!
— Panu Zygmuntowi bardzo się dziwię. Przecież jest tyle panienek.
— Ah! pani, mężczyźni zawsze jednakowi. Każda nowość ich zajmuje, tembardziej ładna nowość, bo trzeba przyznać, że jest ładna.
— Co też się pani zdaje!... Chyba jej pani zblizka nie widziała?