Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/81

Ta strona została uwierzytelniona.

jej się nie chciało, była ciągle pod wpływem różnorodnych wrażeń. Zadawała sobie pytanie, czy wogóle wolno jej się bawić, gdy ojciec tak ciężko musi pracować, a matka daleko, w głuchem prowincyonalnem miasteczku, wyprzedaje resztki mienia, różnych sprzętów, gracików, niewiele wartych pod względem materyalnym, lecz dla niej mających znaczenie pamiątek.
Biedna matka! jej tak ciężko rozstać się z przedmiotami, przypominającemi jej lepsze czasy, młodość, chwile szczęścia... a córka się bawi! Zła, niedobra córka! Już więcej tego nie uczyni — ale cóż miała robić? Pani Zofia prosiła, Wanda prosiła, a to takie dobre, zacne istoty, tyle jej okazują życzliwości. Czyż można je obrażać odmową? Tak; nie można, a skoro się zaproszenie przyjęło, skoro się poszło — to czyż można psuć zabawę smutkiem i przygnębieniem swojem? Zresztą wszyscy bawili się, wszyscy tańczyli, a to jest zaraźliwe. Ogólna wesołość porywa, ujmuje, chwyta, ciągnie jak jaki psotny chochlik, rozgrzewa krew, każe zapominać o smutku, unosi jak na skrzydłach, otwiera świat nowy, niby nieistniejący, a przecież istniejący, skoro w nim tyle życia, tyle śmiechu, tyle szczerej wesołości się mieści. A pan Zygmunt... On jest bardzo miły, sympatyczny i musi być dobry z gruntu. Dość spojrzeć w jego oczy siwe, duże, rozumne... Z początku te oczy były jakby smutne, potem ożywiały się coraz bardziej, przybywało im blasku, a później zupełnie smutek z nich zniknął i dopiero się przy pożegnaniu ukazał. Dla czego?