Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/93

Ta strona została uwierzytelniona.

żeś pan przyszedł. Tak mi smutno, tak smutno, że wyrazić nie umiem.
— Cóż pani jest, jaki powód? — zapytał. — Przelotna chmurka, przyjdzie dobry wietrzyk i spędzi ją z czoła.
— Nie panie Zygmuncie, to nie chmurka, lecz chmura tak duża, że nietylko moje, ale i pańskie czoło zasępi!
— Przeraża mnie pani, panno Wando... proszę mówić jaśniej, pani wie, że do odgadywania szarad nie posiadam zdolności. Więc proszę o szczerość. Mieliśmy mieć wieczorek tańcujący i nie będzie, ztąd zmartwienie? Czy tak?
— Ah, panie Zygmuncie, to nie o wieczorek chodzi; u Kwiatkowskich coś niedobrego się stało, a ja tak Manię kocham.
Zygmunt nie mógł ukryć przerażenia, jakie się na jego twarzy malowało. Nie śmiał nawet pytać. Wanda w słowach dość niejasnych opowiedziała mu o bytności Edzia.
— Obiecanej wiadomości nie ma — rzekła w końcu Wanda — ale już czekać nie będę, poślę Wicusia, niech się dowie.
Po kwadransie przyjaciel Edzia powrócił i wręczył Wandzie karteczkę, na której Mania nakreśliła pospiesznie: «Droga Wandziu, ojciec utracił posadę, jesteśmy bez środków do życia.»
— Biedni ludzie — rzekła z westchnieniem — przeczytaj, panie Zygmuncie
Młody człowiek rzucił okiem na kartkę.
— No, to jeszcze nie tak wielkie nieszczęście. Sądziłem, że jest gorzej.