Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/98

Ta strona została uwierzytelniona.

Właściciel przyszedł jednego wieczoru i bez żadnych wstępów oświadczył wprost: — Panie Kwiatkowski, musimy się rozstać od pierwszego, niech pan sobie innego zajęcia poszuka.
— Z jakiego powodu, panie, czy zrobiłem jakie nadużycie?
Właściciel machnął ręką i rzekł warszawskim żargonem:
— Powód prosty jak drut. Bryndza, panie, bryndza... Niema z czego, pewnie wypadnie budę zamknąć.
Bryndza — powód słuszny, trudno płacić komu, gdy niema z czego — ale zkądże ta «bryndza», nie zmieniło się nic, co dzień ludzie biorą tyle korcy węgla, ile brali dotychczas, a teraz...
Właściciel tłomaczył się jeszcze.
— Panie, — mówił — to nie tylko u mnie tak, wszędzie gips, na kufel piwonii nie zarobisz. Tu skład, obok skład, z tyłu skład, naprzeciwko skład, zbzikowali na węglach! Wypchać się tylko z takim interesem: ja tę budę albo komu wtrynię, albo jeżeli nikt się na nią niezłapie, puszczę ją w instrument. Byłem frajerem, ale teraz niema głupich. Szynk wezmę, to zupełnie co innego. Węgle latem wcale nie idą, zimą idą marnie, a, panie kochany, alembik idzie cały rok, jak po mydle. Co tam panie, nie martw się pan; nie tu, to owdzie znajdziesz pan takie same przyczepienie. Co prawda, ja sam pana żałuję, jesteś uczciwy facet i nie chciałbym, żebyś mnie pan źle wspominał. Ot zamykajmy interes i chodźmy na kufelek.