Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

trumny kołeczkami zabijano, gdy wbiegł jakiś człowieczek, zadyszany, zmęczony...
— Pozwólcie — rzekł do służby — niech go raz jeszcze zobaczę.
Nie broniono mu tego. Pochylił się nad zmarłym, złożył na zimnem czole pocałunek i westchnął.
Żałobny pochód ruszył. Ja i mały człowieczek stanowiliśmy cały orszak. Odprowadziliśmy nieboszczyka w milczeniu aż do mogiły i staliśmy nad nią, dopóki grabarz zupełnie dołu nie zasypał, a potem zawróciliśmy ku miastu.
— Pan go znał? — zapytał mały.
— Trochę — odrzekłem.
— A ja go znałem dobrze, wielka dusza, panie, wielka dusza!
— Tak?
— Nie cofam słowa, a, nie cofam! wielka dusza.
Zaciekawiony, spojrzałem na mego towarzysza; mrugnął zaczerwionemi powiekami i zdawało mi się, że po policzkach jego bladych, obwisłych, noszących ślady hulaszczego życia, stoczyły się dwie łzy.
— Opowiedz mi pan o nim — rzekłem.
— Panie — odpowiedział — czas mój drogi, a zresztą na co mówić, biedny Albert już nie wstanie. Czas mój drogi, drogi, — dodał, akcentując silnie ostatnie sylaby.
— Dokąd-że się pan udajesz?
— Czekają na mnie...
— Możebyśmy tu wstąpili — rzekłem, wskazując wielki kufel, wymalowany na desce.