— Pewnie ze swoim sprzeczkę Rafałowa miała. Pewnie. Oj, te chłopy, te chłopy! która to kobieta zmartwienia od nich nie ma i która na nich nie płacze? Paskudny to ród, moja pani, a żadnemu z nich wierzyć nie można. Sprawiedliwie to w pieśni śpiewają, żeby im nie wierzyć jako psom. Inszy taki będzie układny, że zdaje się jak najlepiej, aliści w pierwszej okazyi zaraz pazury pokaże. Biedne my kobiety!... a ja zaraz zmiarkowałam, moja pani Rafałowa, że jeżeli wam, jak powiadacie, w zdrowiu złego nic, to pewnie od chłopa zmartwienie was jakowe spotyka.
— E, nie..
— A to już nie rozumiem. To nie i to nie! przecież bez przyczyny nikt jak z krzyża zdjęty nie chodzi.
— Ja zawsze taka.
— Nic wam nie dolega?
— Nic.
— Sprawiedliwie tak Rafałowa powiada? jak na spowiedzi świętej?
— Alboż tu kościół?
— A co! skrytość w was jest.
— Może...
— A czy to dobrze tak z duszą zamkniętą chodzić, a wszystek frasunek zaryglować w sercu, jak w śpichrzu? Dobrze to?
— Ja już z maleńkości taka.
— Myślicie, moja Rafałowa, że to nie ulga, jak się przed kim życzliwym można wypłakać?
— Kiedy nie mogę.
— Nie chcę, powiedzcie, bo ufności do nikogo
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.