Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzi mi się, że strażnika niema we wsi.
— Niema?
— Na obychód miał iść... ale poślę, duchem poślę.
— To zwijajta się, bo złodzieje ostro jadą... jeszcze na takich kuniach jak wasze...
— Aj kunie! kunie! jęczał zrozpaczony Tomasz, biegnąc do chaty z powrotem.
W kwandrans później już cała wieś była na nogach.
We wszystkich okienkach błysnęły światła, sołtys z latarnią wyszedł na ulicę.
Ostatni przebudzili się stróże z urzędowemi pałkami. Deszcz ich moczył, więc schowali się do budy, a że tam znaleźli garść słomy przegniłej, tedy rzucili się na nią i zasnęli twardo.
Zasnęli, bo z wieczora Mendel poczęstował ich doskonałą gorzałką, a przytem, wiadoma rzecz, że na taki deszczyk kapuśniaczek, to człowiek bywa śpiący jak mucha jesienna.
Obadwaj stróże, młode chłopaki, Bartek i Ignac, podążyli na miejsce wypadku.
Sołtys przy świetle latarni oglądał trupa Łyska.
— To je pies otruty, rzekł z powagą.
— Juści otruty — potwierdziła Tomaszowa, płacząc rzewnie — jeszcze przed wieczorem kartofli mu dałam i chleba i powiadam do niego: idź Łysek, pilnuj Łysek... a on mądry taki był, że każdziuchne słowo ludzkie zrozumiał — i oto otruli go złodzieje.
Sołtys ostro na wartowników spojrzał.
— A wy, sielmy jedne, gdzie byli?
— Na warcie byliśwa.
— Spaliśta gałgany!
— Jeno nie pomstujcie! My z Bartkiem stojeli kiele mostu, a toć wiadomo gdzie most, a gdzie Tomaszowa stajnia.