Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie słyszeliście nic?
— Gdzie zaś? Cośmy mieli słyszeć!
— I nie widzieliśmy, dodał drugi, ciemność choć ślepie wykol...
— Toć psy musiały ujadać.
— Ale! ta się psu akurat chce ujadać na taką słotę!.. Człowiek musi iść na wartę, bo jak nie, to karę zapłaci — a psu co!? Na niego wójta niema!
— Hm, hm, mruczał chłop, musiał to taki ktoś być, co kużdy kącik zna.
— I akuratnie do Tomaszowych koni przyszedł!...
— Bo wiedział, że najlepsze.
— Toć mi za łysą kobyłę na święty Jan sto trzydzieści rubli dawali, rzekł na wpół z płaczem Tomasz.
Sołtys wciąż latarnią przyświecał.
— Obaczcie-no — mówił — którędy wyprowadzili.
— O! o! za stajnię ślady idą, zawołał Jasiek.
— Prawdziwie. Patrzcie-no, przez ogrody poszli, całe przęsło płota rozgrodzili.
— Bodaj pomarnieli, bodaj im ręce, nogi połamało za moją chudobę kochaną! — krzyczała Tomaszowa.
— O, patrzta-no ludzie, ślady są wyraźne, po zagonach jechali.
— Musi zara z płota wierzchem siedli, bo tylko końskie kopyta znać.
— Przez rzekę prześli — zawołał Jasiek.
— To i koniec... tera-by trza oblecieć do koła, bez most, to dalszy ślad zdybie.
— Po co? tu bród jest...
— Ale, bród?! Głupi ci kto, na taki ziąb i jeszcze po nocy, przez bród łazić!