Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo ja wiem...
— Żeby posłać ludzi, uprosić... bo i ja głowy już nie mam.
— Wiadomo, przy takim wójcie jak nasz, to niedługo złodzieje będą z pod śpiących ludzi łóżka kradli. Ja to zawdy gadałem, że jemu podobniej babą być niźli wójtem.
— Radźcie, radźcie, mój Józefie kochany, toć wy sołtys.
— Dyć sołtys... to prawda,
— Ratujcie!
— Hej wy, warta! śpiochy jedne! zawołał sołtys, biegać mi zara do Mendla.
— A po co my tam?
— Weźcie od niego lantarni i duchem lećcie bez most za rzekę, żeby śladów szukać. Ino się zwijajcie, bo za dzisiejsze spanie to tak możecie w kozie siedzieć jak amen w pacierzu!
— My nie spali.
— No, no... tera nie czas na gadanie,... Marś... i skutek.
— Wy zaś Tomaszu — prawił dalej sołtys — chodźta ze mną na wieś.
— Niby...
— Juści na wieś. Zara poprosimy gospodarzy, to pojadą.
Po niejakim czasie kilkunastu chłopów, gromadkami po kilku, rozjechało się po różnych drogach, w pogoni za wiatrem w polu.
— Wartoby i Mendla przepytać — rzekł sołtys.
— Czy sobie co miarkujecie na niego?
— Nie miarkuję ja nic, ale zawdy taki to może co wiedzieć.
— Wiadomo, zwyczajnie jako żyd.
— Pójdziem.