Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— W karczmie znajdowało się już kilku ludzi.
Wiadomość o skradzeniu koni Tomasza odebrała im sen, ciekawi byli szczegółów, a gdzież o nie łatwiej, aniżeli w karczmie?
Mendel, ujrzawszy sołtysa z poszkodowanym, nie czekał aż badać go zaczną.
— Oj waj! oj waj! zawołał, takie nieszczęście! takie wielkie nieszczęście, teraz na każdego strach. Kto teraz będzie mógł spać? Ja sam się boję o moją kobyłę. Ja nie wiem na jaki zamek ją zamykać.
— Czy kto obcy tu w karczmie nie był? spytał sołtys.
— Byli obce... zaraz, czekajcie, niech ja sobie przypomnę. Od tego przestraszenia ja już całkiem pamięć straciłem. Byli, byli, nawet wam powiem, kto wczoraj przed wieczorem przejeżdżał.
— Ano kto?
— Zara... Doktór jechał od chorego z Wąsacza... dziedzic z Zabrodzia jechał... Kanonik z Młynkowa także sobie jechał, sędzia jechał, wszystkie jechali.
— Jechali... Co Mendel powiada że jechali... Juści doktór, ani kanonik nie jeździli koni kraść...
— Albo ja wiem?.. wy się pytacie kto jechał, to ja wam powiadam kto jechał...
— Już ty wiesz, o jakich obcych ja pytam.
— Ej, panie sołtysie — rzekł Mendel — nie mówcie tak, wy wiecie że ja nic nie wiem. Wy się mnie nie przyczepcie, ja was proszę.
— Pytać wolno... Przecie wyście całą noc byli w domu.
— Ma się rozumieć, że byłem. Nawet miałem takie zdarzenie, co chciałem się pomodlić na książce i usnąłem.
— To i cóż to za zdarzenie wielgie?