Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Do tego przybytku, z nadzieją słodką w sercu, a pokaźnym kogutem pod pachą, dąży babina po paszport do Częstochowy; do tego przybytku, z uśmiechem na ustach i rubelkiem w kieszeni, śpieszy żydek po informacye jakieś, lub po „świadectwo bydlęce...“
Tu nareszcie, w tym domu, który ma jedno okno zakratowane, burzliwy obywatel, co miarę w trunku przebrał i awanturę niesłychaną zrobił, znajduje kąt do przespania i wytrzeźwienia się; tu (w tej połowie, która zakratowanych okien niema) mieszka najtęższa głowa w całej gminie, pan pisarz!
Któż go niezna? kto mu się nie kłania? kto go nie potrzebuje?
Czuje on własną godność i ważność swego stanowiska a nie tylko on sam, ale cała atmosfera wioskowa jest tak tem przekonaniem przejęta, że nawet krowa pisarska (stworzenie skąd inąd wcale nie inteligentne), wchodzi w chłopski owies, majestatycznie, powoli, ze łbem podniesionym do góry, ponieważ wie, że ją wszyscy znają, i że jej właściciel pola w sposób grubijański ze szkody nie wypędzi.
Bydlę także wie jakie ma przywileje.
Prócz tego gmachu, są jeszcze inne, jeden, w którym mieści się sąd, drugi — szkoła.
W pierwszym, przez cały okrągły rok, odbywa się wymiar sprawiedliwości detalicznie i hurtowo, w drugim pali się światło wiedzy, tylko od czasu wykopania kartofli, a ściślej mówiąc, od pierwszego śniegu, do chwili pokazania się pierwszej trawki, do chwili, w której gęsi, trzoda i bydło, mogą znaleść jakie takie pożywienie na pastwisku.
I małym dzieciom nawet wiadomo, że w sądzie jest „pan sakretarz“, a w szkole „pan profesor“, że bez pierwszego nie byłoby na świecie sprawiedliwości, a bez drugiego nauki, że zaś w ogóle na wsi, jak i na całym świecie zresztą, większy jest