Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/39

Ta strona została uwierzytelniona.

wem półcieniu muchy leniwe, pół senne, snują się po ścianach i po stole.
Pani Domicela niby siedzi, niby leży na „szenszlongu“ i pali papierosa. Dyzio na fotelu obok oddaje się tej samej czynności.
— Czy nie może mi kochana kuzynka powiedzieć, dokąd Leonard pojechał?
— Mój mąż? ach! żeby Dyzio wiedział jaki to gamajda! przechodzi wszelkie wyobrażenie... ledwiem go wypchnęła żeby się ruszył przecie.
— Ale dokąd pojechał?
— Dyzio nic nie wie? a przecież niedługo wybory...
— Cóż was to może obchodzić? Czy ten chłop wójtem będzie, czy inny, to dla Leonarda, dla was, wszystko jedno. Leonard zawsze się utrzyma, nawet powiem kuzynce, że jest dobrze widziany w powiecie, wiem to od samego sekretarza.
— Czy Dyzio myśli że to jego zasługa?
— A czyja?
— Moja, moja tylko! Dyzio nie wie ile ja mam tutaj roboty. Wprawdzie nie piszę sama w kancelaryi, ale muszę wszystkiego pilnować. Żeby nie ja, toby ten gamajda ani jednego raportu w swoim czasie nie wysłał... Dopiero jak przypomnę, nagadam, nakrzyczę, wtenczas sprowadza sobie do pomocy Kaczora i piszą całą noc, żeby było na termin... A może Dyzio myśli, że Kaczor chciałby pisać, za takie psie pieniądze jak bierze, żeby nie ja?
— O wiem, wiem że kuzynka ma w oczach magnes...
— No, no — bardzo proszę...
— Taki magnes, co przyciąga i odpycha... Nielitościwy magnes!
— Dyzio zawsze swoje...
— Gdybyż moje! zawołał Boberkiewicz, ujmując pulchną rączkę pani Domiceli.