Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechżeż Dyzio da spokój.
Dyzio nie dał spokoju i wycisnął na rączce kuzynki głośny pocałunek.
— Ach ty urwisie! rzekła uderzając go po ręku... Zawsze niepoprawny jesteś.
— Czemu myśmy się dawniej nie znali, kuzynko!
— Dajże pokój! wróćmy do Leonarda... Gdyby nie był gamajdą, czy siedzielibyśmy w tym zakazanym kącie? czy ja potrzebowałabym marnować się tutaj i zabijać... Sam widzisz, że ja usycham z nudów.
— No, tego nie powiem, żeby kuzynka usychała.
— Dyziu! rozgniewam się!...
— Przepraszam, całuję rączki sto razy.
— Lepiej żeby Dyzio nie obrażał i nie przepraszał.
— Ach! dla samego przepraszania warto.
— Niechże się Dyzio ustatkuje, proszę... Wracamy do Leonarda...
— Wracamy zawsze do niego, niestety! Ciągle tylko ten Leonard i Leonard.
— Nie żartuj, mówmy na seryo, posłuchaj. Ja mam także swoje plany i liczę że mi Dyzio pomoże.
— Co rozkażesz, kuzynko?
— Mówiłam ci już, że gdyby Leonard nie był gamajdą, to stalibyśmy dziś doskonale, ale pomimo najszczerszej chęci i starań, widzę że w urzędowaniu karyera jego skończona; może zestarzeć się na tem pisarstwie i umrzeć, a ja tego nie chcę. Rozumie Dyzio, że pragnę zabezpieczyć sobie kawełek chleba na starość, a przy tym moim gamajdzie, na siebie tylko liczyć mogę. Czyż nie tak? niechno Dyzio sam osądzi.
— Istotnie kuzynka jest równie mądra jak piękna — i dalibóg warta lepszego losu. Co za szkoda, że myśmy się dawniej nie znali.
— Może i szkoda, ale się to nie wróci, dziś trzeba myśleć