Strona:Klemens Junosza - Chłopski honor.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

brą, także gospodarską córkę, taką, co potrafiła i na książce przeczytać, i w polu robić, i koło krów chodzić, i koło przędziwa, a żadna robota nie była jej obca... Dziatek mieli troje, dwie dziewuszki starsze i chłopaka.
Jedno tylko Wincenty miał zmartwienie — o brata. Nie wiedział nic, co się z nim dzieje — przepadł bez śladu, jak kamień w wodzie, i niewiadomo było, czy żyje, czy go może jaka zła przygoda spotkała.
Jeździł Wincenty, szukał, przepytywał — bez skutku. Domyślali się ludzie, że może do Brazylji pojechał, ale toćby przecie ztamtąd napisał, o majątek po ojcu się upomniał, a tu nic.
Szmul jeden musiał coś wiedzieć, ale mówić nie chciał.
— Nie wiem, nie słyszałem, nie widziałem — tyle z niego tylko można było wydobyć. Widocznie nie pragnął, żeby się Piotr znalazł, z obawy, żeby i jego sprawki na wierzch nie wyszły.

Już rok z górą od śmierci starego Wojciecha upłynął, już mogiła jego dobrze trawą porosła i krzyż na niej poczerniał; łagodne słońce jesienne uśmiechało się do ludzi, zboże było dawno zwiezione i już kartofle kopać zaczynali, gdy ku Zagrodom wlókł się człowieczyna jakiś, biedny, schorowany, obdarty. Buty na nim były takie, że rak by się ich nie czepił, odzienie całe w łachmanach i strzępach, przez plecy pusta sakwa płócienna. Szedł powoli przez wieś, ze spuszczoną głową, kijem się od psów oganiając, i stanął przed domostwem Wincentego, który właśnie tylko co z pola wrócił i konie od wozu wyprzęgał.
Zobaczyła starsza dziewczynka żebraka i zaraz mu chleba kawał wyniosła; ale dziad chleba nie wziął, spojrzał tylko na dziecko, ryknął nieludzkim głosem i taki płacz nim wstrząsnął, aż się serce krajało słuchającemu. Dziewuszka, przestraszona, uciekła, a psy zaczęły okrutnie ujadać, pospieszył więc Wincenty przed wrota, zobaczyć, co się dzieje... Zaledwie jednak spojrzał na żebraka, łzy mu się zakręciły w oczach, wziął go za rękę i rzekł:
— Piotrze! nie pytam cię, skąd przychodzisz i dlaczego teraz przychodzisz, wejdź pod ten dach, który do nas obu należy i spocznij.
Piotr dał się prowadzić jak dziecko. Zrobił się w całym domu ruch. Umyli biedaka, oblekli w czystą bieliznę, nakarmili, położyli do łóżka, a on nic nie mówił, tylko wzdychał. Dopiero gdy wszyscy wyszli, szepnął do Wincentego:
— Bracie, nie tegom ja się po tobie spodziewał...
— Wybacz — rzekł Wincenty, — możem w czem nie dogodził... mów, żądaj...
— Ja myślałem... bracie, ja myślałem, że ty mnie psami wyszczujesz, że mnie pod płot wyrzucisz, abym tam zdechł.. jakom na to zasłużył — a ty... tyś dla mnie się pokazał jak ojciec...
— Niech odpoczywa w pokoju... Umierając, przebaczył ci winy twoje...
— Ach, przebaczył... przebaczył... — szeptał chory. — Poczciwy! i potem bełkotał coś niewyraźnie o napadzie w lesie, o pieniądzach, szpitalu, kryminale... plótł jak w ciężkiej gorączce... i całkiem przytomność utracił...
Wincenty w tej chwili parobka po doktora posłał do miasta, chorego w oddzielnej stancji umieścił, otoczył go troskliwością wielką.
Trzy tygodnie był Piotr między życiem a śmiercią, aż nareszcie przesiliła się choroba; zaczął przychodzić do siebie potrosze.
Gdy już nieco sił odzyskał, opowiedział Wincentemu całe swoje życie szkaradne. Gdy go przemytnicy w lesie obdarli, porzucili go w takiem miejscu, które właśnie w sąsiedniej gubernji leżało; więc znalezionego straż odwiozła do właściwego powiatu. Bezprzytomny był wówczas i ciężko chory na tyfus, oddano go więc do szpitala, gdzie cztery miesiące przeleżał, Zmizerniał okropnie i wyłysiał całkiem, czuł, że już mu dawne siły nigdy nie powrócą. Właśnie poszukiwano jakiegoś łotrzyka, który z opisu kubek w kubek był do Piotra podobny, więc wprost ze szpitala wzięli go do gubernjalnego miasta do więzienia. Zanim śledztwo się skończyło, zanim wytłumaczył się, kto jest i z jakich stron pochodzi, kilka miesięcy w kryminale przesiedział i czuł się znów gorzej na zdrowiu. Nareszcie wypuszczono go: poszedł do swojej wioski... Wysłuchał Win-