Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

dziewczę. — Kiedyż wreszcie, Aniu, nauczysz się nie brać tak gorąco do serca pewnych spraw i nie wpadać w czarną rozpacz w razie niepowodzenia?
— Wiem, że posiadam tę wadę — przyznała Ania z żalem. — Wydaje mi się, że płynę na skrzydłach oczekiwania, gdy coś miłego ma mnie spotkać — później dopiero następuje upadek na ziemię i wstrząśnienie. Ale ten lot nad obłokami jest tak upajający, że wynagradza nawet smutne przebudzenie.
— Być może — przyznała Maryla, — ja coprawda wolałabym żyć spokojnie, bez lotów i bez upadków. Lecz każdy ma swój własny sposób myślenia. Dawniej wierzyłam, że jedna tylko droga prowadzi do celu, ale zmieniłam zdanie od czasu, gdy zabrałam się do wychowywania ciebie i bliźniąt... Co masz zamiar uczynić z półmiskiem panny Barry?
— Myślę zwrócić jej owe dwadzieścia dolarów, które zań zapłaciła. Szczęśliwa jestem, że to nie była umiłowana pamiątka rodzinna, której za żadną cenę nie mogłabym odkupić.
— A może znalazłabyś gdzie podobny półmisek?
— Lękam się, że nie. Granatowe chińskie półmiski to rzadkie okazy. Pani Linde szukała na wszystkie strony i daremnie. Oby mnie się lepiej udało. Panna Barry zgodzi się chyba na inny, jeżeli tylko będzie miał tę samą wartość... Marylo, spójrz na tę wielką gwiazdę ponad klonami pana Harrisona, i te srebrzyste obłoki, płynące wokoło! Doznaję uczucia jak przy modlitwie. Ostatecznie, wobec takich gwiazd i obłoków małe niepowodzenia życia codziennego nic nie znaczą.
— Gdzie jest Tadzio? — spytała Maryla, rzucając obojętne spojrzenie na gwiazdę.
— Śpi już. Obiecałam zabrać ich oboje jutro na majówkę. Coprawda, pod warunkiem, że będzie grzeczny. No, ale on starał się być grzecznym, i nie mam sumienia mu odmówić.
— Utopicie się i ty, i bliźnięta — burknęła Maryla. —