Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

Po drodze toczyła się pocztowa bryczka. Siedziały w niej dwie osoby; wielki kufer umieszczony był ztyłu. W jednej z nich Ania poznała syna pocztmistrza, ale towarzyszka jego była zupełnie obcą. Zanim jeszcze konie zatrzymały się przed furtką, niewiasta owa wyskoczyła pośpiesznie. Była to bardzo przystojna osoba, bliższa pięćdziesiątki, niż czterdziestki, o różowej cerze, ciemnych, błyszczących oczach i lśniących czarnych włosach. Pomimo iż osiem mil jechała zakurzonym gościńcem, wyglądała w swym kapeluszu, przybranym kwiatami, jakgdyby tylko co wyszła z pudełka.
— Czy tu mieszka pan Jakób Harrison? — zapytała żywo.
— Nie, pan Harrison mieszka naprzeciwko — odpowiedziała Ania zdumiona.
— Oczywiście; odrazu domyśliłam się, że to zbyt schludne otoczenie dla Jakóba, chyba, iż tak bardzo się zmienił od czasu, gdy go znałam — szczebiotała nieznajoma. — Czy prawdą jest, że Jakób żeni się z jakąś mieszkanką tej osady?
— Nie, co znowu! — zawołała Ania, rumieniąc się jak winowajczyni, co sprawiło, że nieznajoma spojrzała na nią ciekawie, jakgdyby posądzając ją o matrymonjalne zamiary względem pana Harrisona.
— Ależ czytałam o tem w gazecie — upierała się nowoprzybyła. — Przyjaciółka nadesłała mi ów numer z zakreśloną wzmianką; przyjaciółki zawsze są chętne do takich usług. Imię Jakóba było wypisane nad „niedawno przybyły, lecz wielce szanowany obywatel“.
— Ależ... ależ to był tylko żart — zaprzeczyła Ania. — Pan Harrison nie ma zamiaru żenić się z kimkolwiek. Zapewniam panią!
— Bardzo się z tego cieszę — oświadczyła energiczna niewiasta, powracając śpiesznie do bryczki, — gdyż, niestety, już się był raz ożenił — ja jestem jego żoną. O, nie dziwię się pani zdumieniu. Przypuszczam, że udawał kawalera i zdobywał