Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/293

Ta strona została przepisana.

że żadne plotki nie mogły wpłynąć na uznanie, które miał dla legjonisty Perenny. Lecz chłodne zachowanie prefekta policji było niezmiernie wymowne. Przerzucał w dalszym ciągu akta. leżące przed nim i rozmawiał szeptem z sekretarzem ambasady i notarjuszem.
Don Luis pomyślał:
„Mój drogi Łupinie, ktoś stąd wyjdzie dzisiaj z kajdankami na rękach. Jeśli nie prawdziwy winowajca, to ty, mój biedny sitary! Mądrej głowie...“
Myśl ta jednak nie przygnębiała go bynajmniej. Przeciwnie, dodawała mu bodźca do nowej walki.
Prefekt policji dalej przeglądał akta, rzucając okiem od czasu do czasu na dom Luisa Perennę, którego wesoła i swobodna mina mocno go intrygowała... Wkońcu p. Demalion przemówił:
— Spotykamy się tu, moi panowie, tak jak przed dworna miesiącami, żeby powziąć ostateczne postanowienia w sprawie spadku po Kozinie Morningtonie. Pan Caceres „attache“ poselstwa Peruwiańskiego nie przybędzie, gdyż, jak mię o tem powiadomiono depeszą, z Włoch nadesłaną, jest dość poważnie chory. Obecność jego tu zresztą nie była konieczna. Nie brakuje więc nikogo... oprócz tych niestety, których to zebranie miało utwierdzić w prawach, t. j. spadkobierców Kozmy Morningtona.
— Brakuje jeszcze kogoś, panie prefekcie.
P. Demalion podniósł głowę. I zobaczywszy, że to Perenna przemówił, zawahał się, lecz po chwili zdecydował się zapytać:
— O kim pan mówi! O zabójcy spadkobierców Momingtona.
Jeszcze raz don Luis zmusił obecnych pomi-