Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/307

Ta strona została przepisana.

Ona spojrzała na niego, potem na Webera i policjantów i nagle zrozumiała co ją czeka, cofnęła się, zachwiała, oszołomiona, mdlejąca i padła w ramiona don Luisa.
— Niech mnie pan ratuje! Niech mnie pan ratuje! błagam pana!
W geście tym było tyle poddania i była taka bezradność w tym krzyku, w którym brzmiało przerażenie niewinnej istoty, że don Luis nagle przewidział. Gorąca wiara przeniknęła go do głębi. Jego wątpliwości, wahania i niepokoje pochłonęła fala niewzruszonej pewności. I zawołał gwałtownie:
— Nie, to niemożebne! P. prefekcie, są rzeczy niedopuszczalne!
Pochylił się nad Florencją, którą trzymał w objęciach tak mocno, że niktby mu jej wydrzeć nie zdołał. Oczy ich spotkały się. Twarz jego dotykała prawie jej twarzy. Drgnął ze wzruszenia, tuląc ją do siebie, tak słabą i bezradną i szepnął jej gorąco tak cichym głosem, że ona jedna mogła go dosłyszeć:
— Kocham cię... Kocham Florencjo!... Żebyś ty mogła widzieć, co się ze mną dzieje!... jak ja cierpię... i jak sam jestem szczęśliwy! Florencjo, Florencjo kocham cię...
Na znak prefekta Weber oddalił się. P. Demalion obserwował z zajęciem to nieoczekiwane zetknięcie tych dwóch tajemniczych postaci, don Luisa Perenny i Florencji Levasseur.
Don Luis uwolnił Florencję z uścisku i posadził ją na fotelu. Potem stanął naprzeciw niej i oparłszy obie ręce na jej ramionach, wymówił:
— Jeśli ty nie rozumiesz, Florencjo, to ja rozumieć zaczynam wiele rzeczy i widzę już pra wie w ciemnościach, które cię przerażają. Słuchaj mnie, Florencjo, uważnie: To nie ty działasz nieprawdaż?