Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/56

Ta strona została przepisana.

rzekł mu don Louis. — Ja też się zdrzemnę na chwilę.
W ciągu nocy zmienili się raz jeszcze. Lecz nawet drzemiąc, Perenna zachowywał świadomość tego, co go otaczało. Liczył uderzenia zegara, bijącego godziny w pobliskim salonie. Na zewnątrz zaczęło się wszystko jakby budzić do życia. Zaturkotały wózki z mlekiem. Rozległ się świst pierwszych pociągów.
Willa też jakby ożyła. Rozpoczął się ruch wokoło.
Dzień świtać zaczął poprzez szpary okiennic i w pokoju robiło się coraz jaśniej.
— Chodźmy stąd — rzekł Mazeroux — lepiej żeby nas tu nikt nie zastał.
— Cicho — szepnął don Luis — dając mu znak ręką. Obudzisz go.
— Widzi pan przecie, że się nie budzi — odparł Mazeroux, nie zniżając głosu.
Don Luis spojrzał w stronę śpiącego i ogarnął go znów niezrozumiay niepokój. Niepokój, którego przyczyny nie chciał sam sobie wyznać.
— Co panu jest, szefie! — zapytał go Mazeroux widząc jego wzruszenie.
— Nic... to jest... boję się!
Mazeroux drgnął.
— Boi się pan, czego! I mówi pan to tak, jak on to wczoraj mówił!...
— Tak... i boję się też z tej samej przyczyny.
— Ależ dlaczego!
— Czyż nie rozumiesz!... Nie rozumiesz, że się obawiam, że on może umarł!...
— Czy pan oszalał!