Strona:Leo Belmont - A gdy zawieszono „Wolne Słowo”.djvu/6

Ta strona została przepisana.
—   4   —

mie książki, aby nie milczeć w tak ważnej chwili.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pięć lat dźwigam ciężkie drzewo mego sztandaru w najnieprzyjaźniejszych okolicznościach.
Dziś muszę je z rąk wypuścić.
Pozbawiony praw, jako adwokat, jako redaktor, jako wydawca, wątpiąc, czy znajdę człowieka, który zgodzi się udzielić mi koncesji i być odpowiedzialnym za prace nieostrożnego pisarza, nie mając środków na wydawanie stałe książek objętości 5 arkuszy, które prawo otacza względną opieką —
na teraz żegnam tych stałych przyjaciół „Wolnego Słowa“, którzy bezpośrednim abonamentem pomagali pismu żyć.
Rzeszom łaskawych czytelników „Wolnego Słowa“ — nie mam nic do powiedzenia.
Ale przyjaciołom moim chciałbym rzec wiele.
Lecz nie jest chwila po temu...
Bije godzina 3-cia. Za godzinę zmuszony jestem jechać do Petersburga, gdyż adwokat-przyjaciel petersburski wzywa mnie radą telegraficzną, abym jutro rano wprost z dworca udał się do Senatu i bronił się osobiście przed zatwierdzeniem wyroku Izby sądowej, który skazał mnie na