Strona:Leo Belmont - Fabrykant, który nigdy nie wyzyskiwał robotników.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.
—   5   —

bardzo głupi... Te wszystkie lekarstwa to... to... jedno i to samo... Woda... rozmaicie farbowana... A to jest moje odkrycie, że to można sprzedawać, jako pożyteczne środki... Wy robicie... nic... A to nic ja wymyśliłem... ja je wynalazłem... i to moje nic ja sprzedaję z zyskiem... dzięki mojej pomysłowości, dzięki umiejętnemu wyszukiwaniu rynków zbytu dla tego niczego, które my niby fabrykujemy... Rozumiesz?
Kowalczuk zbladł.
— Ależ to jest o-o-o-szustwo — bełkotał.
Milioner wyprostował się dumnie:
— To jest rzecz mojego sumienia...
I tu głos jego nabrał tonów żałosnych:
— A kto z tego powodu cierpi, jeśli nie ja... Co roku jestem cały jeden dzień w synagodze... i poszczę... A kto z was pości w mój sądny dzień?... Dotychczas braliście pieniądz za swoją pracę, bo za tę głupią mechaniczną pracę mieszania wody z farbą, korkowania buteleczek, pakowania do pudełek i robienia niepotrzebnych rękoczynów około maszyn dla upozorowania fabrykacji — to otrzymujecie akurat w sam raz... Jedna kopiejka więcej — i poczniecie brać zysk z oszustwa!... i zostaniecie nieuczciwymi ludźmi!... Czy to się godzi z waszem sumieniem i z sumieniami tych prostych ludzi, którzy was wydelegowali, odpowiedzcie, Kowalczuku?!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kowalczuk z głową pochyloną, na palcach, wyszedł przed próg fabryki, gdzie kotłowała się ciżba ludzka.
— Dzieci moje! rzekł, kładąc rękę na sercu — fabrykant ma słuszność... Nam nie wolno brać więcej...
Strajk się skończył...
We fabryce zakipiała na nowo robota...