Strona:Leo Belmont - Jak zabijaliśmy doktora Esperanto.pdf/8

Ta strona została uwierzytelniona.

jestem pamięciowo kruchy. Doskonale utrzymuję w pamięci tylko idee. Więc mogę wskazać napewno zaledwie to, że było to w czasach, kiedy broszurka „Język międzynarodowy“ leżała już i leżała jeszcze za szybą księgarni, kiedy my, warszawiacy, przechodziliśmy koło tej szyby, śmiejąc się do rozpuku z nowego „międzynarodowego języka“, kiedy „Kurjer Warszawski“ obejrzawszy książeczkę przez szybę, informował czytelników, iż… dr. Esperanto wydał „Volapük Schleyera dla Polaków“ (!), kiedy w pendant do tej „dokładnej“ informacji p. Jan Jeleński oburzał się na „nowy geszeft żydowski“ i jak zawsze „prawdomównie“ zapewniał swoje „owieczki“, iż nowego żargonu nawet „czytać niepodobna“, bo składa się ze słów „bez samogłosek“ (!), kiedy jedna z naszych gazet humorystycznych, „dowcipna“, jak zawsze, ironizowała, że „jedynym pacjentem doktora Zamenhofa jest widać — język Esperancki“.
W owym to czasie — było się przecie kiedyś młodym — uderzywszy na apel w „Prawdzie“ i w Ateneum“ artykułami, wykazującemi zalety nowego języka, jego stanowczą wyższość nad Volapükiem, jego niewątpliwą żywotność, a nie doczekawszy się szerokiego oddźwięku serc i umysłów publiczności, zamyśliłem uformować… Klub Esperancki!… Jest się młodym tylko wtedy, kiedy się niema lat dwudziestu pięciu.
Cztery razy zgromadzałem się napróżno w mojem mieszkaniu. „Zgromadzałem się“ — powiadam — bo tak było. Cztery razy bowiem chwytałem na ulicy i w ogrodzie Saskim, po domach i po cukierniach, moich znajomych, kolegów, przyjaciół, deklamowałem im „Sur la kampo for de l’mondo“, wyjaśniałem genialność języka, możliwość sztucznej mowy, przysięgałem na Maksa Müllera, powoływałem się na jego wywody… i otrzymałem obietnicę, że wybrani przezemnie członkowie przyszłego klubu