Strona:Leo Belmont - Jej pierwsza noc miłości.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.
—   8   —

w świetle wosków — i zieloność oleandrów zdawała się rzucać na nią swój refleks. W rękach, ubranych w rękawiczki białe, migotał złoty krzyżyk — symbol jej życia, które było samą miłością i poświęceniem, a które przerwało się tak zagadkowo. Pewnego dnia poczęła gasnąć, jak dopalająca się świeca... Lekarze mówili: „niedokrewność“ — wymieniali rzadko używane łacińskie nazwy — ale patrzyli na siebie wzajem, jak ludzie, którzy nie są w stanie wytłomaczyć zagadki. „Ona powinna żyć“ — mówił stary, doświadczony eskulap do Jerzego „nie widzę, co mogłoby ją zabić“. Tylko ona jedna, od pierwszego dnia choroby, wiedziała, że musi umrzeć. „Nie wstanę — rzekła do męża — byłam zanadto szczęśliwa. A na to życie nie pozwala. Jerzy, zachowaj mą pamięć — i żyj dla ludzkości... Za dużo żyłeś dla mnie. Tego nie wolno“. I umarła z poddaniem się, rzucając mu spojrzenie miłości, która zrozumiała konieczność wiecznego rozstania.
Przypominał...
Ból, jak żarłoczny sęp, przypadł mu do serca. Zdawało mu się, że w piersi jego ryczy morze bólu. „Dlaczego ja im przysiągłem na jej pamięć?“ — tłukła się w jego głowie myśl żałosna. Piła krew z jego mózgu. Rozpacz nabierała formy rozpalonego drutu, okręcającego się wokół jego piersi w coraz to innem miejscu i coraz to ciaśniej... Cierpiał strasznie...
Zachciało mu się jeszcze znęcać się nad swoim bólem. Po pogrzebie nie wszedł ani razu do małego saloniku, gdzie na zestawionych krzesłach stała jej trumna. Ostatni raz widział ją tam w chwili, gdy żałobnicy o twarzach posępnych nakładali na nią wieko trumny. Ci służbiści śmierci wydali mu się potworami, obdarzonymi władzą zadawania gwałtu naturze. Zabierali jego skarb — a on nie śmiał protestować...