Strona:Leo Belmont - Opowieść prostytutki.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.
—   5   —

Wtem zapytał mnie: „Słuchaj, tam jest ktoś... w drugim pokoju...“
A ja powiadam: „nie! jak matkę kocham, nikogo niema... to kot...“
A już wiedziałam, że przyszedł mój Alfons — tylko myślałam, że spać się kładzie...
Gość powiada: Zapal lampę...
A jeszcze klosza nie nastawiłam, kiedy słyszę ciche kroki...
Mój wchodzi z nożem i idzie wprost na niego.
— Dawaj pieniądze!
Głos mi zamarł... stoję i patrzę...
A gość zbladł... usta otworzył... nie może krzyczeć.
— Pieniądze..
Wtedy gość wyciągnął — (ręce mu latały... ot tak...) — pugilares... pełny pugilares... grubo napchany... Jeszcze mu się roztworzył... i kupa papierków... tęczowych... wypadła na ziemię... A on za pugilares łap... i z ziemi zgarnął wszystko... zaśmiał się... podlec... i pchnął go nożem w samą pierś... Aż ten runął... z krótkim krzykiem... A on mi, ot tak, pogroził nożem... niby, że mam się strzedz, jeżeli wydam... i uciekł... w jeden moment...
A to, co potem zaszło... to ja tego nigdy nie zapomnę... I umierać będę, a nie zapomnę...
Rzuciłam się mu pomagać... on ani krzyknął, ani krzyknął... a krew leje się strugą... Tylko ręką trzyma się za piersi... i na twarzy ból... okropny ból...
Powiadam: „póńdę po doktora... mieszka tu... o dwa piętra pod nami...“
A on rękę moją do ust sinych — przyciska... całuje... całuje... i powiada:
— „Nie... nie... nikogo... nikogo...
I potem, jak dziecko... zaczyna się prosic: