Strona:Leo Belmont - Ostatnia mohikanka rewolucyi.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.
—   5   —

wagonu — (traf sprawił, że znowu jechali we dwoje) — on patrzył na nią, jak na zagadkę szatana. Nie! Wydawała mu się raczej aniołem, przypadkowo urodzonym w piekle. Lekkomyślność, biorąca na dziewicze ramiona żelazny ciężar roboty rewolucyjnej — amalgamat niepojęty bohaterstwa i fałszu — przyrodzony talent kobiecy do kłamstwa na usługach rewolucyi — białorunne jagnię o wysuwających się szponach tygrysich — gazela z zabójczemi przyrządami drętwy elektrycznej — oto szereg określeń, które przeleciały wówczas przez jego poetycką wyobraźnię.
— Dlaczego Pani tak się narażasz? — zapytał...
— Zaraz Panu odpowiem.. Przeładuję się wprzód, bo ciężko... odwróć się Pan...
Słyszał prócie sukni, wielokrotny stuk przedmiotów, przekładanych do kuferka... i od czasu do czasu śmiech radosny...
— Gotowe... sprawiłam się dobrze... Teraz mogę Panu odpowiedzieć. Uważa pan, oni widzą tylko tych, którzy kryją się przed niemi... a starają się pozbyć tych, co lezą im w oczy natrętnie... Ja, chowam się w ten sposób, że jestem ciągle na widoku... „Mozolju głaza.“[1]
Z godziny na godzinę jego zachwyt rósł... Wydawała mu się niezmiernie mądrą... i zarazem nieskończenie naiwną. Nie dlatego, że wypaplała mu mnóstwo rzeczy niebezpiecznych. Miała zasadę mu ufać — wszakże mimowoli stał się jej wspólnikiem. Zresztą w powietrzu rewolucyjnego roku czerwone kwiaty chętnie wysuwały główki z obsłonek ziemi. Zachowywała przytem pewną konspiracyjność — kompromitowała politycznie tylko siebie.

Ale czyniła wrażenie wielkiej naiwności przez sposób ujęcia siebie samej i rewolucyi. Nie było w niej

  1. Robię im odciski na oczach.