Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/115

Ta strona została przepisana.

i postawił mu pytanie: „Czy istnieją czary? Czy Anna Göldi nie była czarownicą?“ — wraz z pytaniem on sam przynosił rozwiązanie. Zasłyszawszy o tajemniczych zdarzeniach, które nastąpiły w domu sędziego i kierowały podejrzenie „zepsucia“ dziecka w stronę „zbiegłej Anny“, Bleihand pobladł śmiertelnie — poczem zalał się purpurą rumieńców — oczy roziskrzyły mu się — ręce wyciągnął wgórę i niemal wykrzyknął:
— Rozumiem!... Teraz rozumiem wszystko!... To była czarownica!...
Nie tłumaczył bliżej owego „teraz rozumiem“ — to było zbędne. Ale w duchu czuł się ocalonym. Opromieniła go nagła jasność. Cnota jego nie była już narażona na szwank. Skoro sam Jezus mógł być kuszony przez szatana na Górze, to oczywiście... sam Pan Bóg próbował Bleihanda. Albo raczej nasłał nań czarownicę, iżby on, pasterz kantonu poskromił w ostatecznym porachunku moce piekielne.
Pyta pan, sędzio Tschudi, czy istnieją czarownice? Ja panu tego dowiodę!...
I umówił się z prawnikiem, że nazajutrz spotkają się w bibljotece klasztoru podominikańskiego, który przejęła w swoim czasie zwycięska gmina ewangielicka, wzbogaciła wielu nabytkami myśli nowoczesnej, protestanckiej, a której dzielnym kustoszem był sam pastor Bleihand.
Na odchodnem jeszcze zapytał gościa:
— A pan wie, gdzie jest owa Anna?
— Pasterze mówili mi, że widzieli ją dążącą na zachód. Przekroczyła granicę kantonu Glarus. Mówiła, że udaje się daleko...